01 marca 2021

Naturalne farbowanie tkanin jest pełne niespodzianek - liście laurowe

Liście laurowe zapewne znacie bardzo  dobrze, gdyż są powszechnie stosowaną w kuchni przyprawą. Na pewno są stałym rezydentem mojej kuchni i dodaję je do niemal każdej potrawy. Oczywiście w rozsądnych ilościach, ponieważ mocno wpływają na smak. A czy wiedzieliście, że mają też zdolność naturalnego farbowania tkanin? Ja nie miałam o tym pojęcia. Okazuje się jednak, że dzięki nim można uzyskać bardzo ciekawą i w sumie dość zaskakującą kolorystykę.


O tych niezwykłych właściwościach liści laurowych, a właściwie Laurus nobilis, przeczytałam na blogu Dzikie Barwy (wspominałam Wam o tej stronie w poprzednim poście). Ze względu na to, że większość roślin, zawierających substancje barwiące, pojawi się obficie dopiero za kilka tygodni, postanowiłam zrobić eksperyment właśnie z udziałem wawrzynu. W kuchennych zakamarkach odnalazłam spore zapasy, wystarczające na zapełnienie trzylitrowego garnka, przeznaczonego do moich farbiarskich ćwiczeń. Do farbowania próbek taka pojemność jest w sumie ok, jednak do większych tkanin z pewnością będę potrzebowała czegoś większego. Liczę na to, że podczas najbliższej wizyty w lokalnym komisie uda mi się wyszperać odpowiedniej wielkości sagan. Ale póki co, wróćmy do wawrzynu.

Liście moczyły się około doby i już po tym czasie nastąpiło pierwsze zaskoczenie. Spodziewałam się, że można z nich pozyskać barwniki podchodzące pod kolor oliwkowy, zielonkawy, może brunatny, a tymczasem w garnku ujrzałam ciecz zabarwioną na ciemnoróżowy odcień, przypominający mocny napar herbaty. Następnie gotowałam liście przez około dwie godziny. Jak się domyślacie, ich aromat rozprzestrzeniał się na całe mieszkanie, ale nie był dla mnie jakoś szczególnie uciążliwy. Aktualnie przeprowadzam swoje doświadczenia w domowej kuchni, gdyż moja pracownia, póki co, nie jest wyposażona w kuchenkę. Tak się jednak szczęśliwie składa, że za kilka dni mamy zaplanowany generalny remont tejże kuchni, wiążący się z wymianą kuchennego sprzętu. Przypadek? Nie sądzę:) Moje nowe hobby wybawiło nas wszakże z kłopotu pod hasłem "co zrobić ze starą, wysłużoną kuchenką". Po prostu stanie sobie w mojej pracowni i cała działalność związana z naturalnym farbowaniem tkanin zostanie przeniesiona. Tak w każdym razie mówi teoria...

Po wygotowaniu liści wywar został odcedzony i wrzuciłam do niego wcześniej przygotowane próbki. Podgrzewałam je mniej więcej dwie godziny w dość wysokiej temperaturze. W sumie bądźmy szczerzy - gotowały się. W efekcie uzyskałam zestaw odcieni spłowiałego różu, który moim zdaniem jest bardzo atrakcyjny, choć dość blado prezentuje się na zdjęciach.




Kolejne próbki, ufarbowałam po dodaniu do kąpieli barwiącej siarczanu glinowo-potasowego. Po wyjęciu czekała mnie kolejna niespodzianka - próbki przybrały kolor bardzo jasnego, pastelowego beżu. Zwykle dodatek siarczanu glinowo-potasowego podbija wyjściową kolorystykę barwnika, sprawia, że przybiera bardziej świetliste tony (na takie informacje trafiłam w literaturze, dopiero doświadczenia pokażą, czy ta reguła się sprawdza). W tym przypadku - jak sami, mam nadzieję, widzicie - odcienie są zdecydowanie inne.


W tym momencie pojawia się bardzo ciekawy aspekt istoty naturalnego farbowania tkanin - choćbyśmy nie wiem jak się starali, to tak do końca nie jesteśmy w stanie przewidzieć ostatecznego rezultatu naszych działań. Na cały proces składa się tak wiele czynników, a zmiana choćby jednego z nich może mieć duże znaczenie dla efektów. I wiecie co? Dla mnie osobiście to jest właśnie najlepsze! Uwielbiam niespodzianki w procesie twórczym. Bardzo mi pasuje rola swoistego spiritus movens, jedynie uaktywniającego cały proces, aby następnie pozwolić sobie na brak totalnej kontroli i zaakceptować to, że "dzieło" w zasadzie powstaje samo. To jest w sumie swego rodzaju sztuka. Sztuka wolności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz